Info
Ten blog rowerowy prowadzi EXARKUUN z miasteczka Skierniewice. Mam przejechane 19626.20 kilometrów w tym 3277.85 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 23.66 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 10560 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2020, Wrzesień2 - 0
- 2020, Sierpień1 - 0
- 2020, Lipiec1 - 0
- 2019, Wrzesień1 - 0
- 2019, Lipiec2 - 0
- 2019, Czerwiec1 - 0
- 2019, Maj3 - 0
- 2019, Kwiecień2 - 0
- 2018, Czerwiec2 - 0
- 2018, Maj1 - 0
- 2018, Kwiecień2 - 0
- 2018, Marzec1 - 0
- 2018, Styczeń1 - 0
- 2017, Sierpień1 - 0
- 2017, Lipiec2 - 0
- 2017, Czerwiec1 - 1
- 2017, Kwiecień3 - 4
- 2017, Styczeń1 - 0
- 2016, Wrzesień1 - 1
- 2016, Sierpień1 - 1
- 2014, Maj1 - 0
- 2014, Kwiecień1 - 0
- 2014, Styczeń1 - 0
- 2013, Wrzesień2 - 1
- 2013, Sierpień5 - 2
- 2013, Lipiec10 - 5
- 2013, Czerwiec11 - 0
- 2013, Maj11 - 5
- 2013, Kwiecień7 - 0
- 2013, Styczeń1 - 0
- 2012, Grudzień3 - 0
- 2012, Listopad11 - 0
- 2012, Październik10 - 1
- 2012, Wrzesień21 - 4
- 2012, Sierpień15 - 0
- 2012, Lipiec20 - 2
- 2012, Czerwiec10 - 1
- 2012, Maj8 - 11
- 2012, Kwiecień12 - 28
- 2012, Marzec15 - 6
- 2012, Luty9 - 2
- 2012, Styczeń15 - 10
- 2011, Grudzień1 - 0
- 2011, Wrzesień9 - 7
- 2011, Sierpień9 - 7
- 2011, Lipiec9 - 8
- 2011, Czerwiec11 - 37
- 2011, Maj15 - 45
- 2011, Kwiecień6 - 25
- 2011, Marzec15 - 150
- 2011, Luty9 - 8
- 2011, Styczeń11 - 0
- 2010, Listopad9 - 0
- 2010, Październik4 - 0
- 2010, Wrzesień7 - 0
- 2010, Sierpień5 - 0
- 2010, Lipiec1 - 0
- 2010, Czerwiec2 - 0
- 2010, Maj5 - 1
- 2010, Kwiecień4 - 0
- 2010, Marzec2 - 0
- 2010, Luty2 - 0
- 2009, Grudzień3 - 0
- 2009, Listopad5 - 0
- 2009, Październik4 - 0
- 2009, Wrzesień5 - 0
- 2009, Sierpień4 - 0
- 2009, Lipiec8 - 0
- 2009, Czerwiec10 - 0
- 2009, Maj5 - 0
- 2009, Kwiecień8 - 0
- 2009, Marzec5 - 0
- 2009, Styczeń2 - 0
- 2008, Październik1 - 0
- 2008, Wrzesień8 - 0
- 2008, Sierpień11 - 0
- 2008, Lipiec17 - 0
- 2008, Czerwiec15 - 2
- 2008, Maj8 - 0
- 2008, Kwiecień13 - 2
- 2008, Marzec5 - 0
- 2008, Styczeń3 - 0
- 2007, Październik1 - 0
- 2007, Wrzesień2 - 0
- 2007, Sierpień7 - 2
- 2007, Lipiec4 - 0
- 2007, Czerwiec1 - 0
- 2007, Maj1 - 0
- 2007, Kwiecień1 - 0
Wyścig
Dystans całkowity: | 3876.20 km (w terenie 1583.00 km; 40.84%) |
Czas w ruchu: | 167:07 |
Średnia prędkość: | 23.19 km/h |
Maksymalna prędkość: | 67.00 km/h |
Suma podjazdów: | 8953 m |
Maks. tętno maksymalne: | 198 (104 %) |
Maks. tętno średnie: | 203 (106 %) |
Suma kalorii: | 44912 kcal |
Liczba aktywności: | 74 |
Średnio na aktywność: | 52.38 km i 2h 15m |
Więcej statystyk |
- DST 56.00km
- Teren 56.00km
- Czas 03:29
- VAVG 16.08km/h
- Sprzęt Epic
- Aktywność Jazda na rowerze
ŚLR Zagnańsk
Niedziela, 30 lipca 2017 · dodano: 06.08.2017 | Komentarze 0
Obudziłem się z myślą, że nie opłaciłem maratonu, a to już
niecały tydzień do „zabawy z ogniem” no i dyszka ekstra w plecy :(
Ziom zabawiał na Seszelach” ale potwierdził przybycie wiec
temat oficjalnie przybity gwoździem papiakiem – jedziemy.
Fura po ostatnich wojażach odgruzowana wiec nie było
ciśnienia ale przygotowałem wszystko dzień wcześniej aby nie było srania o 6
rano. Piszę do kupla wieczorem, o której startujemy? Książka wyścigu podawała,
że 7:00.
Wstałem o dziwo przed budzikiem – zrobiłem sobie królewskie
śniadanko, gacie na tyłek, torba z gratami na plecy i walę do sms-ka, że
startuję, a tu niespodzianka – kolega dopiero wstaje :) niestety ja swój
pośpiech okupiłem niezabraniem ani kropelki picia. Całe szczęście są jeszcze
sklepy.
Zapakowaliśmy graty obraliśmy azymut i w drogę. Trasa dość
spokojnie bez większych sensacji choć ziewałem całą drogę. Ciepłość. Po drodze
robimy małego brejka na oddanie płynów, przyjęcie płynów i zrobiliśmy po kanapce.
Na miejsce dotarliśmy całkiem wcześnie wiec nie było
przypału z parkowaniem. Rozstawiliśmy nasz team bus i wypakowaliśmy towar.
Objechaliśmy kilka km-ów trasy i szczerze powiem, miałem
dość. Z każdą minutą robiło się coraz cieplej i stojąc w sektorze czułem się
jakbym miał za chwilę dostać udaru. Pani spiker puszcza „start” i polecieli.
300m i 10% w górę… Ała.
Ziom choć wspominał, że po tygodniu wojaży jak go nie objadę
to już w tym sezonie będzie „po Ptokach” to oczywiście spieprzył gdzieś w
tłumie i tyle go widziałem. Cisnąłem ile mogłem do lasu. W lesie istnie
tropiki, wilgotność ze 500% no brakowało tylko moskitów i jadowitych węży, bo
bajoro było takie jak bagna aligatorów na Florydzie. Prócz tego góra dół i to
dość długo nie tak jak w Nowinach. Podjazdy wykańczały nie samymi %%% ale
długością.
Po pierwszym bufecie dogania mnie kolega, ku memu zdziwieniu
bo myślałem, że dawno już jest na mecie :) ale on pił, a ja miałem polane do
worka. Usiadł mi na kole umęczył i pojechał… Taki life.
Prąd mi odcięło na 35-40km od startu, męczył mnie żar, wiatr,
krótko mówiąc wszystko. Dodatkowo zajebiście bolały mnie plecy, dawno mnie tak
nie bolały na rowerze… Wierciłem się na siodełku, a nogi paliły żywym ogniem z
najodleglejszych czeluści piekła. W końcu znajome zabudowania – Meta.
Przyzwyczaiłem się, że kumpel już na mnie czekał i w sumie
po krótkim rozprostowaniu odcinka krzyżowo-lędźwiowego kręgosłupa na ziemi,
ruszamy po miskę kurczaka z makaronem (fuuu), potem oczywiście kolejka do myjki
(bo fury zamurowane gorzej niż w Daleszycach), pakowanie i do domu.
W drodze powrotnej oczywiście włączyła nam się głupawka.
Buły były zacne w starym dobrym stylu, a już jak pomyślę o przetworach :D :D :D
Reasumując chyba coraz mniej mi się to MTB podoba. Tyrasz,
tyrasz, a potem jeszcze tyrasz aby to wszystko doprowadzić do stanu używalności
– kur… i jeszcze nie ma ani jednej foty z zawodów :( WTF?
- DST 40.00km
- Teren 40.00km
- Czas 03:28
- VAVG 11.54km/h
- Podjazdy 830m
- Sprzęt Epic
- Aktywność Jazda na rowerze
Daleszyce 2017
Niedziela, 23 kwietnia 2017 · dodano: 27.04.2017 | Komentarze 0
Daleszyce, Daleszyce nigdy się nie zmieniają, może tym razem nie do końca, ale od początku.
Odnoszę wrażenie, że ta miejscówka to taki nasz wiosenny klasyk – trzeba tam być i już. Tkwiło mi to w głowie od umordowania maratonu w Chęcinach jak zadra w… Kciuku. Dodatkowo w sobotę coś mi łupnęło w plecach i jechałem wygięty w pałąk jak chińska gimnastyczka – nie mylić tu absolutnie z elastycznością – moja była na poziomie -10. Roofoos dodał mi otuchy, że to pewnie zapowiedź niedzielnej „przejażdżki”.
Wiedziałem, że w Daleszycach będzie ciężko, a dodatkowo pogoda tej wiosny raczej nas nie rozpieszcza i padały już głosy na forum o przełożeniu terminu na inny – bo będzie błoto i rowery się pobrudzą. Było wszystko: błoto, liście, słońce, deszcz i śnieg. Organizator przemodelował trasę, skrócił dystans do 40km, a Master jechał 2 kółka po pętli FAN (ała!).
Było zimno – rano 5.5 st. C nie wróżyło nic dobrego. Zajechaliśmy do wioski olimpijskiej już z opłatami i numerami startowymi wiec odpadło nam stanie w kolejce do biura zawodów. Zmontowaliśmy furkii skoczyliśmy na odlew i na miasto zrobić kilka rundek w koło rynku. Przy okazji spotykamy Mańka, 100 lat chłopaka nie widziałem i nie słyszałem nic o nim, ale widać, że gość nie zasypywał gruszek w popiele. Przywitaliśmy się życzyliśmy sukcesów na dystansie Master i prosiliśmy aby nas za szybko nie dublował – nie posłuchał Judasz :P
Ubrałem się odpowiednio, mam wrażenie że chyba za odpowiednio bo w lesie grzałem się jak silnik bez sprawnego wentylatora, a tak na serio to na starcie z miejsca dało się poznać, kto będzie się dziś liczył „na kresce” goście z gołą łydką raczej nie specjalnie się martwili niskimi temperaturami, im starczyły zamiast długich gatek maści rozgrzewające. Szaaaaaacun!
Trasa (tym razem FAN) dobrze nam znana – od początku mocne tempo po asfalcie i rura do lasu, tam to już każdy jechał to co miał. Widziałem kumpla jakiś czas na szlaku między drzewami, ale nie trwało to zbyt długo, potem już walczyłem wyłącznie w własnymi myślami. Generalnie jechało mi się dobrze – co nie znaczy szybciej – tym razem trochę więcej zjadłem, a i w bukłaku miałem więcej płynu. Turlałem się swoim tempem i tyle. Trasa trudna, głównie przez zalegające błoto, dużo błota no i nie powiem ślisko było cholernie, wilgoć i zlegające liście raczej nie gwarantują zbyt dobrej przyczepności na szlaku. Rower dawał radę, gorzej ja bo 98% drogi pokonałem z najmniejszej tarczy albo zwyczajnie z buta – siła 0. To co nadrabiałem na zjazdach traciłem na podjeździe i tak do samej mety. Dodatkowo na końcówce cholernie wiało i to tradycyjnie, prosto w twarz – jakoś w lesie tego nie czułem, ale na polu? Żagiel i na wodę.
Metę przekraczam po prawie 3,5h na trasie – Maniek zdublował mnie na zjeździe z Zamczyska – czyli na jakimś 20km – to bolało, a Roofoos wstawił mi chyba ze 24 minuty i to bolało jeszcze bardziej. Na kresce dostaję kwit na ciepły posiłek i namierzam wzrokiem kumpla, który zdążył już zjeść i dobrze zmarznąć – następnym razem to on wiezie kluczyk do auta :) wymieniamy kilka zdań, wrażenia z trasy, emocje i zwijamy żagle – reszta to już tradycyjna checklista plus dodatkowo mycie rowerów bo faktycznie na nich został tylko muł i gruzy. Pakujemy się do Gofra i ruszamy w drogę do domu. Aura powrotna podobna jak na trasie: słońce, deszcz, śnieg i tak na przemian aż do Skierniewic.
Nie powiem że to była bułka z masłem – umęczyłem się zacznie i obawiam się że dystans Master to już nie dla mnie – może i bym przejechał ale 7h w siodle i przy takich warunkach to chyba zakrawa na samookaleczenie. Ważne aby był FAN :)
- DST 56.00km
- Czas 01:55
- VAVG 29.22km/h
- Sprzęt Ridley Fenix
- Aktywność Jazda na rowerze
Szosomania 2017 Stage 1
Niedziela, 9 kwietnia 2017 · dodano: 09.04.2017 | Komentarze 1
Dzień zaczął się spokojnie. Śniadanie, pakowanie, zdążyłem nawet zrobić zakupy w osiedlaku. Wszystko to było podyktowane tym, że miałem jechać na kreskę autem. Właśnie, miałem... Gofer nawet nie zakasłał i to chyba nie akumulator. Ajuto! Dostałem ognia w d... aż miło. W 5 minut byłem przebrany, przeorganizowany i gnałem na Frany. Rozgrzewka była że hej!
Na kresce kwiat polskiego kolarstwa - no i wyścig zbrojeń :D jak to mówią fury, skóry i komóry... Grubo. Lista odczytana można zapinać pod Kwasowiec. Początek całkiem niemrawie, dojechałem z 1 grupą do Józefa i PA, PA :) dalej chwilę sam, a potem jeszcze 2 gości mnie dochodzi - dalej już po zmianach jedziemy do Strobowa , bo na tym etapie 1 gość strzela i do Kwasa lecimy już we 2 mając przed sobą jeszcze 1 marudera (tak na marginesie, niedoścignionego).
Foto oczywiście ŻTC
Za Kwasowcem postanowiłem zjeść batona i to był gwóźdź do trumny - zakleiłem się mega, ale to tak, że nie było jak oddychać - odcięło mnie totalnie i do mety zajechałem już sam. Chciałem tylko złamać 2h i plan wykonałem - nie powiem ugotowałem się zacnie. No i oczywiście jak to ostatnio bywa wiało jak na dworcu w Kielcach.
- DST 45.00km
- Teren 45.00km
- Czas 03:59
- VAVG 11.30km/h
- Podjazdy 1250m
- Sprzęt Epic
- Aktywność Jazda na rowerze
Chęciny, czyli jak spuścić sobie MEGA lanie na rozpoczęcie sezonu
Niedziela, 2 kwietnia 2017 · dodano: 07.04.2017 | Komentarze 3
Nie ma co, wejście w sezon 2017 zaliczyłem z wysokiego „C”.
Nie miałem jakiejś większej ochoty na zawody i nie będę czarował, że
było inaczej – brak czasu, siły i motywacji sprawiały, że jedyne na co dawałem
się namówić (a to i tak spory sukces) to wypady w ładną pogodę głównie po płaskiej jak stół szosie. Kolega mocno mi tyrał psychę tym jak to dawniej fajnie
bywało, że epicko, że niepowtarzalnie, że super atmo – no i dałem się namówić, poleciałem jak ta przysłowiowa mucha do lepu.
Chęciny na
rozpoczęcie sezonu i to MASTER. Nie wiem czemu ale nie martwiło mnie to wtedy
zbytnio i to był spory błąd – całe szczęście rzutem na taśmę zmieniliśmy na FAN –
oczywiście z FANEM nie ma to nic wspólnego. Wiem doskonale ile zajmuje mi przejechanie 45km
na szosie, a i w terenie też wiem, no ale toooo? To była masakra, a dokładnie prawie 4h nieustającej masakry.
Droga na zawody zaczęła się od nawrotu na Rawskiej po śrubkę
do hamulca, ale nadrobiliśmy to na trasie dobrym humorem no i Gofrem – Ziom trzymał
się dzielnie ramy, silnik też :D trasa przebiegała spokojnie z wyjątkiem małego zatwardzonka, bo jakiś kretyn wymyślił sobie targ przy głównej drodze na Kielce :/
Przybyliśmy na miejsce, zobaczyliśmy i zdobyliśmy – numery startowe, a
tak na serio Roofoos zdobył, bo kolejka była mega i pewnie gnilibyśmy tam do
świąt, a że kolega wzrostem nie grzeszy, (za to sercem wielki) zakręcił się chwilę
i proszę towar zdobyty :D potem na rozgrzeweczkę, start i ognia.
Trasa od samego początku nie dająca ani chwili
oddechu. Pełna koncentracja od startu do mety. Góra, dół, góra, dół. Nawet na zjazdach nie można
było odpuścić, bo można było skończyć (przy łagodnym wymiarze kary) w gipsie. Roofoos zawinął szpadę zaraz za startem, a ja
od początku mówiłem sobie: spokojnie jedź swoje, nie ugotuj się na 1km trasy…
Taaaa, ja ugotowałem się już na rozgrzewce… :P
Do jakiegoś 20km jeszcze
dawałem radę – pokonał mnie pierwszy podjazd, a w zasadzie pierwsze podejście – brakowało tylko drabiny, albo łańcucha jak przy wejściu na Giewont. Dalej to już była walka o życie. Blatu nie zapiąłem
ani razu, a większość trasy pokonałem z najmniejszej tarczy albo z
przysłowiowego buta. Wisienką na torcie był fakt, że nie za dużo piłem, a i z
jedzeniem nie folgowałem co spowodowało, że na 35km odnotowałem totalny shutdown organizmu i co gorsza "komputer" nie chciał się uruchomić ponownie . Szczęście, że napatoczyli się medycy i poratowali butelką wody –
kurcze jak to smakowało, no "Don Perignon" chyba by mi tak nie podszedł jak ta odrobina
zwykłej mineralnej wody, szczerze? wtedy to i tą z kałuży też bym nie pogardził.
Zdjęcie: Zagnańskie Stowarzyszenie Rowerowe Pod Bartkiem
Końcówka to już totalna walka z samym sobą – myśli miałem
samobójcze, wszystko mi przeszkadzało: stukanie w ramie, rękawiczki, kask,
okulary, koszulka, gorące uszy–
wszystko! Mówiłem sobie: pierdole Daleszyce i mtb – polatam sobie z dzieckiem w
koło domu – średnia będzie podobna, na co mi takie bęcki – i jeszcze za to
płacę! :o To wszystko mija na mecie. Stawiam rower, siadam na murku i czekam aż
puls wróci przynajmniej do 2 strefy. Ziomek też się zjawił, zdążył już
wystygnąć 19 minut to przepaść - nie powiem czułem się pokonany. Bufet na mecie trochę nas ratuje, idziemy się ogarnąć i na zupę.
Zupa chyba gulaszowa smakowała jak w restauracji z 5 gwiazdkami Michelin
gdzieś pod Paryżem – tu ukłon w kierunku moich dzieci, co to całkiem często
marudzą przy stole – „a bo to nie smakuje, a to ma skórę, a tamto jest za tłuste” Tu się lubi wszystko i nie
koniecznie na ciepło. Postanowiliśmy jeszcze dobić się bułą z kotletem i ruszyliśmy w drogę ku zachodowi słońca. Nawigator
oczywiście tak nam podał trasę że mieliśmy jeszcze MTB w aucie – kurde nie wiedziałem że w PL są
drogi takiej jakość! Miałem wrażenie że zjazdy na trasie maratonu były mniej
wyboiste. Dojechaliśmy szczęśliwie do domu i to jest najważniejsze.
Graty rozpakowałem po 4 dniach - rower do dziś stoi nietknięty :) nie było łatwo, przyjemnie też nie ale teraz przynajmniej
wiem co nasz czeka w Daleszycach - też tam będziemy :)
- DST 48.00km
- Teren 48.00km
- Czas 02:10
- VAVG 22.15km/h
- Sprzęt Epic
- Aktywność Jazda na rowerze
"cipy" są?
Sobota, 17 września 2016 · dodano: 17.09.2016 | Komentarze 1
Co to za wpis, ktoś zapyta? Ano są. Tak to właśnie odbywa
się na Mazowi i chyba nikt tego nie zmieni. Dla mniej wtajemniczonych wyjaśniam
- oczywiście chodzi o pomiar czasu ale wrażenie jest – nie ma co :)
Zacznę jednak od początku.
Start w maratonie MTB po 2 latach postu to nie przelewki –
nawet w Rawie można się potyrać i to zacnie.
Skusiłem się i ja bo przecież nie można robić NIC i być z
siebie dumnym, trzeba robić COŚ i to COŚ właśnie nas kształtuje. Coś, które tworzy
historię i powoduje, że na stare lata będziemy mogli dzieciom/wnukom powiedzieć
„tak zrobiłem to”
Przygotowania zacząłem od „serwisu” speca bo od jakiegoś czasu
głównie stał w koncie i się kurzył, miałem nawet myśli, że może warto go
spieniężyć i kasę wydać na inne przyjemności. Spec wyglądał całkiem nieźle ale
szybko okazało się, że ma jednak kilka „ukrytych wad” luzy na korbie, pęknięte
kółko tylnej przerzutki – co mogłem to poprawiłem w duchu modląc się aby sprzęt
podał przynajmniej te ostanie w tym roku 48km. Dał radę.
Zapakowałem się z gratami już dnia poprzedniego i w sobotę
rano zostało mi tylko śniadanie z Sheratona i wylot. Skrobnąłem jeszcze
kontrolnego SMS-ka do zioma że start 8:30 zalałem Contigo kawą i w drogę.
Dojazd całkiem sprawnie bez większych przygód no chyba że wliczymy w to postój
na wahadle w Nowym Kawęczynie.
Docieram na miejsce „spiker cedzi ostre słowa”, miasteczko
rowerowe budzi się ze snu – podbijam do biura, podpis i z ust miłej pani pada
magiczne zdanie „to będzie razem 100zł” (to chyba nie wymaga komentarza) 100 za
spuszczenie sobie wpierdolu to jednak rozbój w biały dzień – no ale tak to jest
jak się startuje raz na 100 lat – 100-ka na 100 lat :) w sumie może być. Numer
odebrany można napierać.
Za chwilę witam się z ziomem. Podbił z rodzinką – dziś Junior
startuje wiec podgrzewam atmosferę i buduję ducha zwycięstwa w chwili gdy
roofoos rejestruje się jako opiekun na hobby i odbiera numerek. Szybki montaż
towaru i gotowi do drogi. Teraz uwaga bo w tej chwili wyjaśni się skąd te „cipy”.
Ustawieni w sektorach cierpliwie czekamy na start Hobby mistrz ceremonii po
przemówieniu C.Z. zaczyna magiczny i nieśmiertelny wywód „kaski są? I wszystkie
dzieciaki zgodnym chórem SĄ!!! Chipy są? – pada gromka odp. SĄ!!! Duch bojowy
jest? JEEEEST!!! No to 10-9-8-7… i poszli.
Młody zacnie dawał radę, walczył zacięcie i szarpał ostro do
przodu. My mu dzielnie towarzyszyliśmy rozgrzewając nogę a jednocześnie
podkręcając jego morale. Po młodym przyszedł czas na starszaków. Ustawiliśmy
się w jakże zacnym gronie w 11 sektorze – Kuba Sienkiewicz śpiewał kiedyś o nim
taką wpadającą w ucho nutę „to jest już koniec, nie ma już nic…” tak, tak to
właśnie my 11 sektor najlepsi z najlepszych, ludzie lepszego sortu - inni stali
tam gdzie kiedyś stało ZOMO :)
Po tym jak czołówka była już na rozjeździe MEGA-GIGA wystartowaliśmy.
Ogień od początku. Trasa na starcie głównie utwardzona nakładką bitumiczną, pocznie
przez ONR zwaną ASFALTEM no i szutry, trochę piachu – w skrócie SZYBKO i tak
praktycznie non top color. Niebieska koszulka zniknęła mi z oczu już na
pierwszym zakręcie, a ja tłumacząc sobie ciągle „jedź chłopie swoje” szarpałem
sam jak głupi i walczyłem z wiatrem mijając kolejnych zawodników. Zdziwił mnie
gość, z którym ciągle się zaginałem raz ja raz on. W końcu stwierdził „jedź
pierwszy, bo ja nie lubię jechać z przodu” no kur… a kto lubi??? Nie wiem może Frome, albo inny Quintana ja w
każdym razie wole ciepłe koło zwłaszcza jak wieje. No nie tym razem bo zawodnik
jednak nie podał i zmieniłem go już na stałe. Kolejni odpadali a roofoos’a ani
śladu. Bufety przeleciałem na pełnej bombie łapiąc w garść po żelu i to za
drugim razem zaklejonego na ful.
Za tempo na początku wyścigu przyszło zapłacić mi w końcówce
małe podjazdy blokowały mnie jakbym wjechał w jeszcze niezastygły cement, w
końcu słychać już „wodzireja” tej zabawy a to może oznaczać tylko jedno: META. Zastosowałem więc do rad klasyka i zacząłem NAP...Ć na
ostatnich kilometrach w trupa. W końcówce jednak nie dałem rady wyprzedzić
gościa, z którym jechałem od jakiegoś czasu – ograł mnie na kresce i to o dobre
kilka metrów. Przybiliśmy 5 na mecie i to jest najfajniejsze, potem poszedłem umierać.
Spiknęliśmy się z ziomem za chwilkę i postanowiliśmy
uzupełnić węglowodany. Jedna rzecz się na Mazowi nie zmieniła – MAKARON. Zawsze
był gówniany ale dziś wyjątkowo mi nie podpasił mimo, że panie koncertowo
okrasiły go kurczakiem – chyba został im z zeszłej imprezy strogonow. Bleee.
To tyle moi drodzy z tej imprezy – było fajnie, serio, mimo
że czas na 48km 2:10 nie powala, tego nie da się opowiedzieć to trzeba
przejechać.
Pozd[ROWER]
- DST 56.00km
- Czas 02:04
- VAVG 27.10km/h
- VMAX 48.50km/h
- Temperatura 24.0°C
- Kalorie 2065kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Powrót do korzeni :)
Poniedziałek, 1 sierpnia 2016 · dodano: 01.08.2016 | Komentarze 1
Dawno nie spuściłem sobie takiego wpierd...u.
Jazda na rowerze 4 x rok zbiera swoje żniwo. Niestety nie ma w życiu nić za free. Jechałem swoim tempem nie katując w trupa na pierwszym podjeździe choć bomba poszła od samego zakrętu na Kwasowiec. Grunt że dojechałem 2 kółka. Czas w tym wypadku ma drugorzędne znaczenie. Stare czasy wróciły na nowo i to jest piękne - mimo że przyjechałem na szarym końcu końców papa śmiała mi się przez resztę dnia, a adrenaliną mógłbym obdzielić jeszcze kilka osób. Ziomal raczej też nie narzekał i to w tym wszystkim jest piękne. Był fan, był ból, była radość na mecie. Oby częściej.
Foto by ŻTC.pl
- DST 74.00km
- Teren 70.00km
- Czas 05:10
- VAVG 14.32km/h
- VMAX 60.00km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 189 ( 99%)
- HRavg 169 ( 88%)
- Kalorie 4200kcal
- Podjazdy 1350m
- Sprzęt Epic
- Aktywność Jazda na rowerze
Daleszyce 2014
Poniedziałek, 14 kwietnia 2014 · dodano: 14.04.2014 | Komentarze 0
Ludzie powiadają, że nie
wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki… niesłusznie :)
Daleszyce pokazały że się
wchodzi, a w zasadzie wjeżdża i to bardzo długo.
Początek tej opowieści sięga
zimowych miesięcy kiedy to mój serdeczny przyjaciel roofoos (chyba pod wpływem
jakiś środków odurzających) wymyślił , że powtórzymy naszą eskapadę z 2011 do Daleszyc
– mówię OK ale może FUN? Nie, nie – jedziemy MASTER! Pamiętałem doskonale
cierpienie z tej trasy – bolało mnie wszystko (przed, w trakcie i po), nie
mogłem wejść na 2 piętro po schodach.
Sceptycznie podchodziłem do
tego dystansu, po głowie szalały myśli i wspomnienia moich katuszy jakie
przeżywałem na trasie. No ale postanowione – dałem radę wtedy to przejadę i tym
razem.
Sądny dzień nadszedł szybciej
niż myślałem choć noga pracowała pod biurkiem ze 2 tygodnie wcześnie. Dodatkowo
13-ego – dobrze cholera, że nie piątek :]
Wstałem punktualnie z 15
minutowym spóźnieniem – naszykowałem graty dzień wcześniej wiec tylko kawa,
kupa i po rower. Walczyłem dobre kilka minut z odpięciem koła – no jak laik w
lewo w prawo szarpię, motam się – JEST! Fura do bagażnika, bo już roofoos
dzwoni , że gotowy do odlotu.
Podbijam po ziomka montowanie
fur, czeklista i ogień – LOT Daleszyce nr 13042014 opóźniony ale nie odwołany!
:D
W trasie spokojnie, za
wyjątkiem małych incydentów co to wypalają oczy razem z mózgiem poszło całkiem
sprawnie – humory dopisywały – do startu. Po sprawnym odbiorze numerów i
śniadaniu u tiffaniego lecimy na start.
Na rynku w Daleszycach przed
startem wszyscy uczciliśmy pamięć zmarłego Marka Galińskiego i w drogę na
początek… Ruszyła maszyna po szynach ospale. Nagle gwizd – Poooooooszli. No co
za tempo asfalt co prawda ale na szosie tak nie śmigam J Trzymam roofoosa w zasięgu
wzroku. Wkrótce szutry i LAS i góra i dół i góra i dół – no trasa tak
interwałowa, że nie było czasu złapać dłuższego oddechu. Oglądam się roofoosa
nie ma – hmmmmmm. Postanawiam, że zaczekam na pierwszym bufecie i nagle
psyyyyyyyyyyyyyyyy! Guma tył! Super. Schodzę na pobocze i zabieram się za
wymianę. Pompuję i jest roofoos. Użycza mi pompki – bo moja szuka już grzybów w
lesie :[ (tak na marginesie to mam szczęście do „dobrego” sprzętu).
Lecimy dalej i znów góra, dół,
góra, dół – i tak do wyrzygania. Mini bufet i ognia. Patrzę, że ziom znów
przepadł bez wieści – jadę swoje. Podjazd pod Zamczysko masakra, a zjazd?
Masakrado kwadratu.
Na kolejnym bufecie czekam na
roofoosa – czekam, czekam nic. Mówię dobra jadę. Ale zaczekałem jeszcze na
górce – JEST! Dalej lecieliśmy już razem bo kolega stwierdził, że cierpi i to
mocno – tak na marginesie karta się odwróciła, tym razem to ja go podholowałem.
Dojechaliśmy razem do mety z czasem 5h 11min – to i tak lepiej niż w 2011. Nie
chciało nam się już nic, za wyjątkiem usadzenia 4 liter w samochodowych
fotelach – reanimujemy się jeszcze na BP kawą i gorącym psem i łapiemy azymut
na Skierniewice.
To kolejny nasz „popisowy”
wyczyn ale przyjemnie było znów pośmigać na góralu. Maraton bardzo trudny – dla
nas z takim przygotowaniem BARDZO, BARDZO ale daliśmy radę, a to przecież w
życiu najważniejsze. Nie poddać się mimo, że idzie pod górę.
Z dobrych tekstów jakie udało
mi się zapamiętać (bo po tej wyprawie zapomniałem jak się nazywam) to ten,
który roofoos wypowiedział przy Casto.
Wracamy, ludzie wychodzą z kościoła z palmami,
mówię: ooo dziś niedziela palmowa –
ciekawe jak nazwać ten nasz dzisiejszy epicki wyczyn?
Na to roofoos: nie wiem ale od 30km miałem w
głowie tylko jeden tekst: „Ta ostania niedziela…” Polałem się :)
- DST 8.00km
- Czas 00:14
- VAVG 34.29km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Szosomania stage 15
Poniedziałek, 16 września 2013 · dodano: 16.09.2013 | Komentarze 0
Ogień!
A tak na prawdę to woda... Duuuuużo wody.
Generalnie zimno i mokro - trasa spoko. Oczywiście nie omieszkałem się prawie wyjebać na zawijce :/ tracąc przez to cenne sekundy. Nic, średnie z poprzedniego sezonu poprawione i to chyba cieszy najbardziej.
Do poprawienia w przyszłym sezonie 1:36:00 na FR i wykręcenie na czasówce średniej wyższej niż 34,5km/h. Plan jest - zobaczymy jak z realizacją.
- DST 57.00km
- Czas 01:45
- VAVG 32.57km/h
- HRmax 192 (101%)
- HRavg 172 ( 90%)
- Aktywność Jazda na rowerze
Szosomania stage 14
Środa, 4 września 2013 · dodano: 04.09.2013 | Komentarze 1
Wiater straszny.
Zastanawiam się ciągle czy tam czasem przestaje wiać???
Bartman zrobił kilka fotek
- DST 57.00km
- Czas 01:37
- VAVG 35.26km/h
- HRmax 192 (101%)
- HRavg 172 ( 90%)
- Aktywność Jazda na rowerze
Szosomania stage 13
Niedziela, 25 sierpnia 2013 · dodano: 25.08.2013 | Komentarze 0
Ostatni gasi światło.
A jednak się udało osiągnąć 1:37 z haczykiem na tej pieprzonej trasie i to w nie najlepszych warunkach. Plan wykonany. Choć niedosyt w postaci 1:35 pozostaje.